Tajlandia - Bangkok
Wysiadamy padnięte z autobusu na dworcu w Bangkoku. Tym
razem nie udaje nam się załapać na minibus. Lekko wyśmiane (też bym się śmiała
z dwóch paniusi targających walizkę po przydworcowych wertepach i pytających o
busa) idziemy złapać taksówkę. Nie ustalamy jeszcze jazdy na taximeter, więc
zamiast drogi wartej 50B płacimy 200B. Takie koszta niewiedzy.
#Khao San Road
Taksówką dostajemy się na Khao San Road. Sprawdzone hostele
pełne (interesuje nas pokój z dwoma łóżkami), ale dostajemy mapkę z okolicznymi
hostelami. W końcu
meldujemy się w NewSiam przy małej uliczce oddzielonej od tętniącej życiem Khao
San jedynie.. świątynią. O samej ulicy Khao San można by powiedzieć wiele, ale
myślę, że byłyby to skrajnie różne opinie. Kolejny punkt ‘przyjedź i oceń sam’. Khao San
widzimy po raz pierwszy z rana, zaraz po przyjeździe. Mimo wczesnej godziny na
ulicach widać liczne grupy popijające alkohol, grające na gitarze czy
zwyczajnie rozmawiające przy papierosie. Tatuaże, kolczyki, dredy – to pierwsze
co rzuca się w oczy. Zaczynam zastanawiać się czy i mnie byłoby stać na tego
rodzaju ‘wolność’.
Khao San przechodzi jednak wszelkie wyobrażenia w godzinach
wieczornych. Wzdłuż całej ulicy sprzedawcy rozkładają stragany z ubraniami za
grosze, obrazami i innymi pamiątkami. Restauracje, kluby, hostele. Budki z
kebabem, kukurydzą, sokami owocowymi czy piwem pośrodku drogi. Tańczący przy barach
podpici turyści. Lokale zaczepiający przechodzących o wstąpienie na drinka. Henna,
wyrabianie fałszywych dokumentów, zaplatanie (i...dokręcanie?) dredów. I tłum.
Ogrom ludzi, który przez kilka godzin nieustannie przelewa się wzdłuż drogi.
Średnio potrafiłam wytrzymać tam tyle czasu, ile zajmuje
przemierzenie ulicy w tempie na jaki pozwala Ci multum ludzi popychających Cię
w każdą ze stron.
Zdawałoby się, że miejsce to stanowi Mekkę dla odwiedzających
Tajlandię, a wystarczy tylko skręcić w jedną z przylegających uliczek żeby
zobaczyć inną stronę miasta – żebrzących na ulicy starców czy śpiące na ziemi matki
z dziećmi...
#Pałac Królewski / Grand
Palace
Być w Bangkoku i nie pójść do Pałacu Królewskiego to jak ominąć
Gyeongbokgung będąc w Seulu. Czyli grzech.
Do Pałacu umówiłyśmy się z tajską koleżanką. Przed wejściem
nastąpiła kolejna kontrola ubrań. Jako że utrzymujący się około 35.stopni upał nie pozwalał na
założenie długich spodni, wypożyczamy znane już nam spódnice i narzutki
zakrywające ramiona. W środku horror. Kolejka po bilety zdaje się ciągnąć w
nieskończoność (Tajowie wchodzą do Pałacu za darmo, obcokrajowców
przyjemność ta kosztuje 500 bahtów), w środku tłum przelewa się w każdą stronę,
wpada się na ludzi, dostaje się selka bąk w twarz, po czym człowiek daje się
ponieść tłumowi nadającemu kierunek zwiedzania.
do niektórych miejsc nie można wejść w butach |
#Chinatown
W Chinatown lądujemy w ostatni dzień Chińskiego Nowego Roku. Jak się
dowiadujemy na mieście, na fajerwerki już się nie załapiemy, zabawa z okazji
Nowego Roku skończona, więc decydujemy się na odwiedzenie przynajmniej Chinatown. Po
drodze mijamy liczne stoiska z rozłożonymi i porozwieszanymi ozdobami
noworocznymi. Na koniec imprezy to nie wygląda..
W Chinatown
tłum. Ogrom kolejnych ozdób przytłacza. Wszędzie widać chińskie restauracje, na
każdym kroku słychać też język chiński. Zawieszone nad ulicą plakaty zdają się
życzyć wszystkim szczęścia z okazji nowego roku, czego nieznajomość chińskiego
i tajskiego nie pozwala nam jednak zweryfikować.
#Wat Benchamabophit
Doświadczeni mówią, że aby zobaczyć prawdziwy obraz danego
kraju warto będąc za granicą ‘zgubić się’, bo to by przemierzyć niezaznaczone
na mapie turystycznej szlaki, odnaleźć lokalne smaki itd. Któregoś dnia wałęsamy
się więc z N. bez mapy, starając się ignorować żar lejący z nieba. Po drodze
mijamy liczne zdjęcia króla i królowej, na które natknęłyśmy się już w Phuket. N.
musi łapać mnie na rękaw i ciągnąć przez większość skrzyżowań, które musimy sforsować. Przy
szkole żołnierskiej pozdrawiają nas uśmiechnięci uczniowie w mundurach,
zwalniamy kroku. Ze zmęczenia, wiecie.
Posągi,
parki, świątynie. W końcu wyczerpane postanawiamy zajść do jednego z parków. N.
koncentruje się na robieniu zdjęć, ja osuwam się na ławkę. Po pewnym czasie
siedzimy na niej razem, bez słowa, wsłuchując w głos modlitwy niesiony ze
świątyni obok. W dali widnieje szkoła, przed którą biegają, śmiejąc się dzieciaki.
Zaledwie kilka osób spaceruje po okolicy. Nawet hałas ulicy zdaje się nie
docierać do tego miejsca. Po odpoczynku podziwiamy architekturę kompleksu, na
który trafiłyśmy. Miejsce otrzymuje miano ‘naszego’ miejsca w Bangkoku.
#Złota Góra / Golden Mountain / Wat Saket
Pewnego wieczoru jak szalone
spieszymy na Złotą Górę przed zamknięciem. Według informacji zdobytych przez
N., miejsce otwarte jest do 7. Wieczorem, po wbiegnięciu na górę okazuje się
jednak, że obiekt zamykany jest dużo wcześniej. Widoku z Golden Mountain nie
udaje się więc nam zaliczyć, cieszymy się jednak z samego widoku budowli,
pięknie oświetlonej wieczorem.
#Pomnik Demokracji /
Democracy Monument
Tej budowli chyba nie sposób
przegapić będąc w Starym Mieście. Potężny monument znajduje się bowiem na
rondzie dwóch dużych ulic. W nocy, podobnie jak Złota Góra, zostaje
podświetlony, warto więc zahaczyć o niego gdy już się ściemni.
#Centra handlowe Siam / Siam Shopping Centres
Centra handlowe w dzielnicy Siam robią imponujące wrażenie.
Tworzące kompleks kilka budynków połączone są korytarzami wybudowanymi nad
drogą. Ilość sklepów i oferowanych usług może przytłoczyć.
#Targ na wodzie / Floating market
W Bangkoku zwiedzamy głównie miasto (tak, tak, wałęsając się
po okolicy bez żadnego planu). W przeciwieństwie do
Phuket, decydujemy się tylko na jedną wycieczkę organizowaną – do
tzw. Saduak Floating Market. Tego dnia we znaki daje mi się takie.. lekkie serce
Tajów. Autobus, który miał być o 6.50 przyjeżdża o 7.30. Przy każdym z
przystanków programu (wejście do łodzi czy zwiedzanie) nie jesteśmy
informowane, o której się spotykamy i gdzie przed ruszeniem dalej. Koniec dnia dostarcza
nam kolejnego ciosu (i ataku śmiechu). Krzyczący nazwę hoteli naszego i jakiejś
pary kierowca zostawia nas przy krawężniku, w nie wiadomo nawet której części
miasta. Zabawa znów przednia.
Co do marketu to stanowi go część złożona z licznych stoisk
z pamiątkami, obrazami, ubraniami (z ochrzczoną tak przez M. ‘tajlandczyzną’),
a także kilkoma stoiskami z jedzeniem + część znajdująca się na wodzie.
Odniosłam jednak wrażenie, że, poza jedną łodzią z owocami i dwoma stanowiskami
z podróbkami torebek, na wodzie można się było zaopatrzyć głównie
w...kapelusze. Rozumiem, tajskie słońce
piecze i doskwiera, ale po markecie spodziewałam się...cóż, szerszej oferty
produktów. Ale za to prowadzącym łódki babcinkom w kapeluszach i w grubych
skarpetach za kostkę manewrujących po pełnym innych łodzi i turbomotorówek
kanałach nie można by odmówić uroku.
#Tuk-tuk
Z charakterystycznym dla nas brakiem jakiekolwiego planu
(wspominałam chyba?) wychodzimy na ulicę i spacerujemy w stronę Democracy Monument,
szukając na mapie punktów do odwiedzenia. Napotkany na ulicy starszy pan zachęca
nas do obrania następującego kursu: zobaczenia Wielkiego Buddy (Bangkok edition), zahaczenia o jakiś shopping center i na koniec pojechania
na Golden Mountain. I to za 40bahtow! Nie dowierzamy, ale pan prowadzi nas do
jednego z tuk tuków i wyjaśnia co i jak. Kierowca uśmiecha się, potwierdzając (‘yeah, forty, forty!’), wsiadamy więc ucieszone
do środka. Po chwili z wiatrem we włosach ponownie przecinamy ulice miasta. Po
zobaczeniu Wielkiego Buddy wsiadając ponownie do tuk tuka wymieniamy radośnie
kilka słów po angielsku z naszym kierowcą. Jaki on miły! Aż czuć, że nie jesteśmy
tu obce, wykorzystywane i nie pała się tu do nas niechęcią, którą odczuć
mogłyśmy przy niektórych kierowach (A ja, wstyd przyznać, niechęci zdążyłam już
nabrać po nic nie znaczącym tygodniu spędzonym w dwóch tajlandzkich miastach)!
Następny punkt na naszej trasie stanowić powinno wspomniane przez
naszego dzisiejszego wybawcę centrum handlowe. Zajeżdżamy pod ponuro wyglądający
szary budynek. Przed nami widnieje przeszklona szyba sklepu, zza której prezentują
się męskie garnitury. Innych sklepów nie widać. Rozglądamy się zaskoczone. To
tu? Kierowca macha niecierpliwie ręką,
każąc nam wejść do środka. '10minutes!'
- powtarza jak mantrę. Wchodzimy zszokowane, ale.. w środku nic nie ma! Nic dla
kobiet, ma się rozumieć. Męskie garnitury, krawaty. Torby też tylko dla mężczyzn!
Pytam ożywionego naszym widokiem właściciela czy ma na sklepie jakiekolwiek
produkty przeznaczone dla kobiet. I nie ma! 'Wychodzimy'- rzucam do N. Za nami
właściciel krzykiem dopytuje się czy aby nie potrzebujemy garniturów...
Kierowca tuk tuka wydaje się zaskoczony naszym widokiem. Jak to,
już po zakupach? Wsiadamy mówiąc, że chcemy pojechać na Złotą Górę bez
'wykorzystania' naszych dziesięciu minut w sklepie. Kierowca naburmuszony, mamrocze coś do siebie po tajsku, odpalając silnik. A potem.. tuż
za rogiem zatrzymuje maszynę i ręką każe nam wysiadać. '10minutes not 2minutes only!' leci w powietrze. Jak chcemy jechać dalej
to mamy ł200baht. Pytam w czym problem, nie dostaję jednak wyjaśnienia.
Kierowca wydaje się być bardzo zdenerwowany, sytuacja jest prześmieszna. Po co
miałybyśmy spędzać 10minut w sklepie z męskimi ubraniami i akcesoriami? Czy to
jakiś rodzaj umowy między właścicielami a kierowcami tuk tuków? Wiem tylko, że
jechać na Złotą Górę nie możemy, w ślad za N. wychodzę wiec z auto rikshaw. Mam wrażenie, że oburzony
kierowca odjeżdża z przysłowiowym piskiem opon.
Zostawione same sobie ruszamy przed siebie, szukając jakiejś
większej ulicy do zlokalizowania na mapie. Jest dzień, więc nie martwimy się o nasze bezpieczeństwo. Ludzie zawsze reagują, słysząc popularną nazwę Khao San. Po
niemiłym incydencie na pocieszenie ponownie wstępujemy do Swensen’s na lody
mango. Tak, te z ryżem.
#Tajski masaż
W Tajlandii zakładów oferujących usługi masażu jest od groma.
Wchodzimy do jednego z nich, zapraszane przez miło uśmiechające się panie. Recepcjonistka
ma na sobie szlafroczek, na nogach futrzane kapcie. Brakuje tylko wałków na
głowie. Czyste wnętrze i pełne dużych puchatych poduszek fotele sprawiają zachęcające wrażenie. Kiedy wchodzimy nie ma
innych klientów. Później przychodzi mi do głowy, że już to powinno dać nam do
myślenia.
Oglądamy ofertę zakładu. Usługi te same, tak samo cennik. Za masaż
płaci się w Tajlandii grosze. Jako że to nasz pierwszy raz, decydujemy się z N.
na podstawowy tajski masaż (plecy, głowa,
ramiona) w środku zakładu (plus 30baht jeśli nie na zewnątrz). Wprowadzone
zostajemy do mniejszego pomieszczenia z kotarami oddzielającymi poszczególne
stanowiska. Zielone materace w orientalne wzory plus fioletowe kotary,
klimatycznie. Rozkładamy się na materacu instruowane na migi przez masażystki.
Ręce kładziemy poza głowę i wyobrażam sobie, że jestem przestępcą, którego ręce
zostaną zaraz skute kajdankami. Parskam śmiechem, nie wiedząc co mnie czeka.
Pierwsza fala bólu nadchodzi niespodziewanie. Siedzenie na moich
plecach znoszę dobrze dopóki pani nie zaczyna wbijać mi łokci w okolice krzyża.
Po kilku minutach zaczynam się zastanawiać czy mogę umrzeć od łokcia wbitego w
kark. Gdy masażystka prawie kładzie się na okolicy moich łopatek po prostu
schodzi za mnie powietrze. Przy uciskaniu okolic pach dostaję ataku łaskotek (tym
razem z łokcia dostaje masażystka). Później następuje kolejna seria ataków
skierowanych w okolice kręgosłupa. Zagryzam zęby i zaciskam pięści. ‘You pain?’, pyta masażystka z uśmiechem
po czym dodaje coś po tajsku do koleżanki obok. Obie chichoczą. Nie, nie boli,
skąd! Pięści zaciskam z nudy, a nogi podnoszą mi się automatycznie od nadmiaru
przyjemności... już lepiej byłoby mieć te ręce skute, co ja mówię! Całe ciało
związane. Nie rzucałabym się na materacu otrzymując kolejne razy.
Niemniej jednak zdecydowanym zwycięzcą zostaje masaż części karku.
Pod koniec odliczam czas pozostały do końca. Masażystka kończy zabieg kilkukrotnie uderzając w
moje plecy pięściami. Na chwiejnych nogach wychodzę do recepcji.
na bogato |
ciastko na ciepło z lodami i wypływającą ze środka czekoladą *________* |
jedno z najpopularniejszych tajskich dań - Pad Thai |
P |
na Pałacu Królewskim |
Festiwal Orchidei |
jedna z przerażających figur przy Wat Suthat |
Giant Swing |
jedzenie uliczne |
przygotowania do henny |
zadowolone, bo będą jeść |
za długo razem :D |
prezent z okazji Chińskiego Nowego Roku - jaśminowa bransoletka |
obrzydliwie słodki tajski deser |
Wat Suthat |
lokalny targ na wodzie |
spokój i cisza w Wat Benchamabophit |
*Podczas masażu wyglądam za okno na zatłoczoną Khao San
Road. Jestem pewna, że z Tajlandii zapamiętam obraz tej ulicy, tańczących na scenach upitych zagranicznych, wszechobecny
tłum, nagabywaczy i stragany z odzieżą. Przechadzające się wte i wewte starsze
panie wyglądające jak czarownice – w spiczastych tiarach, pobrzękujące
bransoletkami i wisiorkami zawieszonymi na szyi i ramionami. Dobrze widoczną na
każdym kroku biedę. Sprzedawców kebabu i soków owocowych. Lampiony pod sufitem
restauracji i światełka na przydrożnych drzewach. Wychodząc z salonu mijamy
wchodzącego zagranicznego. Uśmiecha się do mnie, odwzajemniam uśmiech. On
jeszcze nie wie..
1 komentarze
Córciu, po raz kolejny jestem pod wrażeniem, dodam ogromnym :). Trochę zazdroszczę, ale tylko trochę :). Muszę się podpisać i nie wiem jak by było it's good. Będzie krótko, ja, tata.
OdpowiedzUsuń