In&out Korea, czyli o podróżach poza Korełkę
Wielu z nas ma swoją ulubioną książkę z dzieciństwa. Nawet
nie taką, której treść można by recytować z pamięci, ale taką, którą z
niejasnych powodów i nawet bez chęci czytania jej, znajdowało się na półce w
domowej biblioteczce tylko po to, żeby dotknąć okładki, papieru, powąchać
(naprawdę to tylko ja tak?) i przewertować, zatrzymując się na poszczególnych
stronach.
*Kajtuś czarodziej – wielokrotnie zaczęta, nigdy
nieprzeczytana. Umiłowanie rysunku latającego w przestworzach tytułowego bohatera oraz momentu, w którym
Kajtuś dosłownie wyobraża sobie znalezienie czekolady, a ta pojawia się pod
jego poduszką. Żeby tak jeszcze od takiej nie tyć..
*Akademia Pana Kleksa – do dziś mam przed oczami zamknięte w
szklance pioruny i grzmoty (i Pana Kleksa. Ten obraz zawsze psuł mi humor). Przy
końcówce robiło mi się jakoś niezręcznie.
*Złoty Pierścień – wątek z poszukiwaniem ptasiego mleka dla
rozkapryszonej księżniczki pamiętam do dziś. Nie ma opcji nie pomyśleć o tym
podczas jedzenia Ptasiego Mleczka
*Baśnie Andersena – tego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć.
Magia utworów Andersena nie bez powodu oczarowała miliony ludzi na całym świecie.
Moje ulubione pozycje: Nowe szaty cesarza (‘Patrzcie, przecież on jest nagi!’)
oraz Cynowy żołnierzyk (bo przy Dziewczynce z zapałkami zawsze mam mokre oczy)
*Baśnie braci Grimm – w tym przypadku chyba najsilniej na
moje przywiązanie wpłynęło wydanie tej książki. Oprawiony w twardą beżowo-kremową
okładkę tomik najczęściej kusił mnie do oglądania ilustracji w nim zawartych. Dziwaczne,
trudne w odbiorze rysunki sprawiały, że dosłownie nie można było oderwać od
nich wzroku – odcięty palec z pierścionkiem czy mała pokraczna roślinka z
główkami dzieci zamiast kwiatów? Dość makabrycznie, biorąc pod uwagę, że
głównym odbiorcą baśni powinny być dzieci.
Choć wymienione pozycje tyczą się głównie beletrystyki, była
jeszcze jedna grupa książek, do których chętnie zaglądałam – książki
przyrodnicze. Znacie może serie wypuszczane przez National Geographic czy inne
Reader’s Digest? Karty encyklopedii do kolekcjonowania (kto to potem czytam,
tak na marginesie?), kasety VHS z dokumentami czy książki o dzikich roślinach
czy zwierzętach? O tym mowa. Z tego typu cudeńkami miałam kontakt podczas
wakacji u dziadków i wertowałam je praktycznie w każde wakacje. Nie skupiałam
się zbytnio na przyswojeniu sobie informacji, skupiałam się na przeglądaniu
profesjonalnie zrobionych fotografii, w tych moich ulubionych – bazyliszka
biegnącego po wodzie (jezusowe skojarzenia), węży udających martwe w celu
obrony przed groźniejszym drapieżnikiem (cwane bestie) oraz ukochanego zdjęcia
płetwala błękitnego (wiedza, który ssak jest największy na świecie pozostanie
ze mną na zawsze). Z kaset pamiętam za to składanie ikry przez ośmiornicę,
która po tym umarła #smutnedzieciństwo.
W domu znajdowała się jeszcze jedna książka o specjalnym dla
mnie znaczeniu. Album świata. Przypomina mi się, że to z niego uczyłam się
kolejności planet Układu Słonecznego i tego jak dochodzi do erupcji wulkanu
(przypominając sobie o tym już czuję się stara i brzydka). Ale przede wszystkim
uwielbiałam otwierać atlas na mapie Ziemi i przeglądać poszczególne kraje,
morza i oceany. Nie uczyłam się ich na pamięć. Samo przyglądanie się im
sprawiało mi niesamowitą frajdę. Nie myślałam też wtedy o podróżowaniu, a
raczej myślałam, ale bez konkretnych wizji, planów (fajnie byłoby być dzieciakiem,
które zapragnęło być nowym Kolumbem pod odkryciu atlasu świata i które potem.. ok,
dość). Dziś jednak wiem, że chciałabym odwiedzić wiele miejsc, popodróżować. I zaliczają się do tego zarówno mniejsze
wycieczki, jak i dłuższe pobyty za granicą. Przyszło mi do głowy, że nazwę
naszego bloga można interpretować w dwojaki sposób. Pierwszym jest wspomniane
już spojrzenie na fascynującą nas Koreę z punktu widzenia Moniki (‘out’) i
mojego (‘in’). Za drugi od dzisiaj uważam relacjonowanie oraz zapis naszych
wspomnień Korei (‘in’) i innych miejsc na świecie (‘out’).
A na pierwszy ogień pójdzie...
Tajlandia.
Wybór Tajlandii jako pierwszego kraju, do którego wybierzemy
się wspólnie przyszedł mi, N. I S. łatwo i bez zbędnego kwestionowania go z
żadnej ze stron. Po przegrzebaniu informacji w internecie Tajlandia spełniała
bowiem następujące kryteria: była polecana jako punkt startowy wypadów do Azji,
oferowała wszelkiego rodzaju atrakcje (co przy próbie zaspokojenia oczekiwań
charakterów tak różnych jak nasze stanowiło nie lada wyzwanie), oraz wydawała
się względnie bezpieczna (przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności i
zdrowego rozsądku, czego nie trzeba chyba zaznaczać), a musiałyśmy wziąć pod
uwagę to, że na wycieczkę wybieramy się w kobiecym gronie.
W międzyczasie plany nasze uległy zmianom o 180stopni, 7 razy
w tygodniu, wykluczając jedną koleżankę z planu z powodów wizowych, a nas
pozbawiając możliwości zwiedzenia (zjedzenia) wszystkiego, co Tajlandia ma do
zaoferowania. Wypad jednak uznaję za 99% za udany, a tyle, ile byłam w stanie zobaczyć w Tajlandii postaram się zapisać w kilku postach, dokładając wszelkich
starań żeby zachowały one jakiś porządek logiczny i wszelkimi sposobami powstrzymując
moje gadulstwo (taki żart. To jest AWYKONALNE).
Tyle tytułem wstępu, linki do relacji poniżej~
Relacja z Phuket (cz.1)
Relacja z Phuket (cz.2)
Relacja z Bangkoku
Relacja z Phuket (cz.1)
Relacja z Phuket (cz.2)
Relacja z Bangkoku
1 komentarze
Jak dużo można się dowiedzieć z "kilku" słów. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńAnonimowy tata.