OSTATNIE WPISY

Tajlandia - Phuket (cz.1)

2:16 PM ,

 Wypruwając sobie przy tym żyły, dzielnie kasowałam kolejne linijki tekstu, nieudolnie starając się uporządkować chaotyczne notatki i wspomnienia. W końcu ujrzawszy długość tekstu zrozumiałam, że nawet (rzekomo) kochająca mnie rodzina nie będzie w stanie przebrnąć przez to wszystko, podzieliłam więc tekst, zdjęcia powrzucałam w kolaże i nareszcie mogę podzielić się moimi uwagami na temat wycieczki.

I w końcu spać spokojnie.


Lądujemy na Phuket Int’l Airport. Już po wyjściu z samolotu (a może czułam to już od przesiadki w Kuala Lumpur?) czuć gorące powietrze z zewnątrz. Wychodzimy, wypełniamy karty przylotu po czym po odbiorze bagażu kierujemy się w stronę wyjścia. Obywatele Polski mogą przebywać na terenie Tajlandii 30 dni bez konieczności posiadania wizy, okres ten wynosi 15 dni jeśli przekracza się granicę drogą lądową. Ze strony formalności nie było zatem żadnych problemów. Po wyjściu z hali przylotów wychodzimy do pomieszczenia, którego potrzebowałyśmy (nie jest to łazienka): ze wszystkich stron wyglądają budki z informatorami, ofertami wycieczek czy autobusów, a pierwsze osoby podchodzą by wypowiedzieć to jedno pytanie, które towarzyszyć nam będzie każdego dnia aż do powrotu do Korei – ‘taxi?’ (w zestawie z ‘Where are you going?’ / ‘Where are you from, friend?’).


Phuket, Patong
Przyznać się tu muszę, że nasze przygotowania przed przylotem nie zawierały w sobie nic poza ‘przyjechać >> dostać się do Patong (jedna z popularniejszych Puketowych plaż) >> po ok.5 dniach ruszyć do Bankoku’. Bez bukowania hosteli/biletów lotniczych czy autobusowych. Nie, wróć. Znałyśmy tylko hotel polecony nam przez szefa tajskiej knajpy, w której sobie dorabiamy, więc chciałyśmy zameldować się tam. Tańszy nocleg po znajomości był silnym argumentem za.

No ale. Są stanowiska z broszurami wycieczek, mapami wyspy i miast oraz takie oferujące usługi transportowe, więc kupujemy bilet na minibus za 180baht, który zawiezie nas do plaży Patong. Lepiej! Prosto pod drzwi hotelu. Po drodze zatrzymujemy się, zapisujemy nazwy hoteli, po czym każdy dostaje się w upragnione miejsce).

Jedne z licznych stoisk z owocami i budek z informatorami turystycznymi / tuk-tuk
Meldunek w hotelu, jest już wieczór. Po prysznicu i krótkim odpoczynku wychodzimy porozglądać się w po okolicy, po drodze kupując najpotrzebniejsze artykuły (czyli krem z filtrem, choć okaże się, że nawet ten +50 nie pomoże). Docieramy do plaży kilkukrotnie pytane czy zainteresowane jesteśmy (kolejność przypadkowa) masażem, wypożyczeniem skutera, tuk-tukiem czy stołowaniem się w jednej z publicznych knajp. Z nerwami w strzępach (ja) i pobłażliwym uśmiechem na twarzy (N.) wracamy do hotelu.


Następnego dnia rozglądając się za strojami kąpielowymi (w Tajlandii o tego typu zakup nietrudno i tanio) rezerwujemy 3 wycieczki w jednym ze stoisk przy plaży. Zwiedzimy w ten sposób osławioną wyspę Jamesa Bonda i must -see wyspy Phi Phi, a także poszalejemy trochę na świeżym powietrzu. Ale po kolei.

Tego dnia z chęci zaopatrzenia się w stroje na plażę czy inne kapelusze chodzimy po okolicznych stoiskach, a w końcu w celu porównania cen jedziemy lokalnym autobusem do Phuket Town.

#Autobusy

O autobus pytamy w recepcji, dostajemy skąpe wyjaśnienie, że owszem, autobus jest, ale lepiej taxi lub tuk-tukiem, ale jak już się upieramy na ten autobus (upieramy się), to powinnyśmy pójść w tamtym kierunku (recepcjonistka zakreśla potężny obszar na mapie wyspy) i tam spytać o dokładniejsze informacje. Idziemy, jakieś 3 razy słyszymy, że jesteśmy piękne (za to można pokochać Azję) i pytanie skąd jesteśmy, jakieś 5 razy odmawiamy wzięcia tuk-tuka (a za to Azję można znienawidzić). Po dotarciu we wskazane okolice rozglądamy się bezradnie. Pytamy o autobus po czym nagle zapytany krzyczy, że autobus nadjeżdża. Biegniemy jak chore żeby machając rękami złapać automobil (żadnego znaku, że w tym miejscu znajduje się przystanek autobusowy). Autobus nie posiada szyb w oknach, więc jedziemy do miasta z przyjemnym wietrzykiem owiewającym twarze (Mordor Tajlandii nie odpuszcza).



Może rzeczywiście lepiej byłoby zaopatrzyć się w skuter...
Wszechobecne skutery i 7-eleven
Koszt autobusu wynosi 30 baht. Po drodze rozglądamy się po okolicy. Przy plaży Patong dominują sklepy z odzieżą, budki z jedzeniem, restauracje i sklepy z pamiątkami. Później krajobraz zmienia się, więcej przestrzeni zajmują same drzewa i domki mieszkalne. Mniejsze knajpy z niedrogim głównie tajskim jedzeniem jednak nie znikają, tak samo jak i wszechobecne skutery. Wypożyczenie skutera na jeden dzień to koszt 300 bahtów i stanowi on chyba najpopularniejszy ze środków transportu. A jeżdżą wszyscy: od Tajów po obcokrajowców, starsi i młodsi. Po około 30 minutach wysiadamy w centrum ‘miasta’(o dotarciu na miejsce informuje nas poproszony o pomoc Taj). Niestety, miasto okazuje się być kilkoma ulicami pełnymi tego, co znaleźć można w naszej okolicy, a nawet wydaje mi się, że przy plaży miejsc do spędzenia czasu jest więcej (wiadomo, odczucia turystki). Idąc do jednego z dwóch znajdujących się na mapie centrum handlowego postanawiamy nieco wykorzystać nagabującego nas o taxi Taja i wypytujemy o ‘miasto’. Starszy pan wyśmiewa nas mówiąc, że turyści przyjeżdżają tu wyłącznie po pamiątki (których kupnem zainteresowane nie jesteśmy) oraz że w centrum nie znajdziemy żadnych strojów kąpielowych i warto pójść do drugiego z nich, które znajduje się, notabene, ok.3km w przeciwnym do obranego przez nas kierunku (oczywiście z tego powodu warto wziąć taksówkę!). Dziękujemy i decydujemy się jednak na zmianę drogi i krótki ‘spacer’ do centrum. Co to dla nas, 3 km? Złapiemy trochę słońca, przy okazji przyjrzymy się ‘miastu’ bardziej, a nuż odkryjemy coś fascynującego w nieprzemierzanych przez turystów uliczkach (naczytałam się za dużo relacji z podróży </3)? No więc spacerujemy tak jak głupie około dwóch godzin w ponad 30-stopniowym upale, z przystankiem na shake’i z mango i arbuza. Pierwszy raz obserwujemy ubogi zestaw przejść dla pieszych i chodników, oraz szaleńczą jazdę samochodów osobowych/tuk-tuków/skuterów (tak na marginesie, w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny). Na końcu drogi czeka nas największe z wyzwań, kulminacja wszystkiego – przedarcie się przez rozkopane skrzyżowanie bez świateł, policji, pasów dla pieszych, ale za to z bogatą liczbą czyhających na nasze życia pojazdów.

jadłabym
Biegniemy prze tę jezdnię jak szalone (znowu i tak już pozostanie), ja z niedowierzaniem rozglądając się na boki. Przecież musi być jakaś droga! My jeszcze przebiegniemy, chociaż droga kilkupasmowa, ale co z dziećmi, osobami starszymi, nie wspominając o osobach niepełnosprawnych? Jak się okaże, przejść ‘brakuje’ również i w stolicy, a jeśli już jakieś się odnajdzie, mogą one trwać zaledwie kilka sekund lub.. świecić tylko na czerwono i nawet nie warto tracić czasu, czekając na zmianę na zielone. No, wyżyłam się.

Centrum jak centrum. Podobne do Pasażu Grunwaldzkiego minus jakiekolwiek sklepy na naszą kieszeń (czyt. w ciągu kilkunastu godzin zdążyłyśmy przerzucić się na ceny z przyulicznych sklepów, w których o tanie ubrania nietrudno. Gorzej z jakością). Kończymy jak to zazwyczaj bywa w naszym przypadku: nic, po co przyszłyśmy niekupione, ale za to kosztujemy lokalne smaki: smażone makarony i owocowe desery.

Powrót do hotelu dostarcza nowych wrażeń. Po powrotnym przebiegnięciu przez liczne jezdnie dostajemy się do miejsca, z którego widziałyśmy odjeżdżający autobus. O dziwo, tabliczka z narysowanym autobusem jest. Już nie dziwi nas za to brak jakichkolwiek napisów dodatkowych na niej. W końcu kto zawraca sobie głowę tym, jaki autobus przyjedzie, dokąd Cię zawiezie i innymi nieistotnymi informacjami.

Od osoby na przystanku (zagraniczna) dowiadujemy się tylko, że autobusy kursują co ok.30min (Spoko, brakuje tylko informacji dokąd..). Wiemy też, że kursują do godziny 5-ej po południu. Po kolejnych upalnych, ciągnących się w nieskończoność 25minutach nadjeżdża autobus, na którym napis głosi, że dotrzemy nim do plaż Karon i Kata, w okolicy których znajdują się dwa punkty widokowe.

sytuacja już opanowana, pośrodku Ławeczka Grozy
Autobus to zabudowana paka bez drzwi i ponownie – szyb w oknach. Ciśniemy się wszyscy na trzech ławeczkach ustawionych wzdłuż pojazdu (ta pośrodku nie jest w żaden sposób przytwierdzona do podłoża, więc przy okazji wszelkich zakrętów łatwo o stany przedzawałowe). W środku głównie turyści, ale razem z nami jadą też tajska uczennica (bo w mundurku szkolnym) i kilku lokalów w podeszłym wieku. Z innymi turystami wymieniamy porozumiewawcze uśmieszki podczas co bardziej ekscytujących momentów jazdy (za zakręcie komuś spada torebka, łapiemy spadające z ławeczek osoby itp.). Choć autobus (można tak to nazwać?) wydaje się być zapchany po brzegi, przyzwyczajeni do podobnych sytuacji Tajowie dosiadają się łapiąc poręczy i lokując na schodkach z tyłu pojazdu. Jazda przednia.

#Wielki Budda

Czy to już Kata Beach? Nikt nie wie. Gdy kierowca zatrzymuje się i zbiera opłaty za przejazd (ciekawe co z tymi, którzy wysiedli wcześniej??) pytamy czy to już Kata? Machnięcie ręką. Jedziemy dalej. Śledzimy mapę, przy drogach pojawiają się tablice z napisem Karon. Analiza mapy, po Karon powinna być Kata, a jedziemy wzdłuż wybrzeża. Kierowca z przodu krzyczy coś po tajsku, zdaje się, że do nas. Wysiadamy, jakaś mapka przy drodze ogłasza, że owszem, jesteśmy w Kata, ale miejsce, w którym się znajdujemy już na mapie zaznaczone nie jest. Magia.

Pytamy w sklepie o drogę do Wielkiego Buddy. Skutery mamy? Nie mamy. Na piechotę za daleko. Podpytujemy innych, informacja zostaje potwierdzona. Kolejnych kilku kilometrów w kurzu i pocie fundować sobie nie chcemy, a już zwłaszcza pod górkę. Decydujemy się na wzięcie tuk-tuka. Kierowca ustala cenę na 1400 baht (do tej pory nie wiem czy zostałyśmy naciągnięte :D) – dojazd do WB , godzinny postój i odwiezienie nas do Patong.

Wielki Budda / Big Buddha



jakość tego zdjęcia oszałamia ㅠㅠ ale widok był piękny

Dalsza część relacji z Phuket >> Phuket (cz.2)
Relacja z Bangkoku >> Bangkok

1 komentarze