Tajlandia - Phuket (cz.1)
Wypruwając sobie przy tym żyły, dzielnie kasowałam
kolejne linijki tekstu, nieudolnie starając się uporządkować chaotyczne
notatki i wspomnienia. W końcu ujrzawszy długość tekstu zrozumiałam, że nawet
(rzekomo) kochająca mnie rodzina nie będzie w stanie przebrnąć przez to
wszystko, podzieliłam więc tekst, zdjęcia powrzucałam w kolaże i nareszcie mogę
podzielić się moimi uwagami na temat wycieczki.
I w końcu spać spokojnie.
Lądujemy na Phuket Int’l Airport. Już po wyjściu z samolotu
(a może czułam to już od przesiadki w Kuala Lumpur?) czuć gorące powietrze z
zewnątrz. Wychodzimy, wypełniamy karty przylotu po czym po odbiorze bagażu
kierujemy się w stronę wyjścia. Obywatele Polski mogą przebywać na terenie
Tajlandii 30 dni bez konieczności posiadania wizy, okres ten wynosi 15 dni
jeśli przekracza się granicę drogą lądową. Ze strony formalności nie było zatem
żadnych problemów. Po wyjściu z hali przylotów wychodzimy do pomieszczenia, którego
potrzebowałyśmy (nie jest to łazienka): ze wszystkich stron wyglądają budki z
informatorami, ofertami wycieczek czy autobusów, a pierwsze osoby podchodzą by
wypowiedzieć to jedno pytanie, które towarzyszyć nam będzie każdego dnia aż do
powrotu do Korei – ‘taxi?’ (w zestawie z ‘Where are you going?’ / ‘Where are you from,
friend?’).
Biegniemy prze tę jezdnię jak szalone (znowu i tak już pozostanie),
ja z niedowierzaniem rozglądając się na boki. Przecież musi być jakaś droga! My
jeszcze przebiegniemy, chociaż droga kilkupasmowa, ale co z dziećmi, osobami
starszymi, nie wspominając o osobach niepełnosprawnych? Jak się okaże, przejść
‘brakuje’ również i w stolicy, a jeśli już jakieś się odnajdzie, mogą one trwać
zaledwie kilka sekund lub.. świecić tylko na czerwono i nawet nie warto tracić
czasu, czekając na zmianę na zielone. No, wyżyłam się.
Phuket, Patong |
Przyznać się tu muszę, że nasze przygotowania przed przylotem nie
zawierały w sobie nic poza ‘przyjechać >> dostać się do Patong (jedna z
popularniejszych Puketowych plaż) >> po ok.5 dniach ruszyć do Bankoku’. Bez
bukowania hosteli/biletów lotniczych czy autobusowych. Nie, wróć. Znałyśmy
tylko hotel polecony nam przez szefa tajskiej knajpy, w której sobie dorabiamy,
więc chciałyśmy zameldować się tam. Tańszy nocleg po znajomości był silnym
argumentem za.
No ale. Są stanowiska z broszurami wycieczek, mapami wyspy i miast
oraz takie oferujące usługi transportowe, więc kupujemy bilet na minibus za
180baht, który zawiezie nas do plaży Patong. Lepiej! Prosto pod drzwi hotelu.
Po drodze zatrzymujemy się, zapisujemy nazwy hoteli, po czym każdy dostaje się
w upragnione miejsce).
Meldunek w hotelu, jest już wieczór. Po prysznicu i krótkim
odpoczynku wychodzimy porozglądać się w po okolicy, po drodze kupując
najpotrzebniejsze artykuły (czyli krem z filtrem, choć okaże się, że nawet ten
+50 nie pomoże). Docieramy do plaży kilkukrotnie pytane czy zainteresowane
jesteśmy (kolejność przypadkowa) masażem, wypożyczeniem skutera, tuk-tukiem czy
stołowaniem się w jednej z publicznych knajp. Z nerwami w strzępach (ja) i
pobłażliwym uśmiechem na twarzy (N.) wracamy do hotelu.
Następnego dnia rozglądając się za strojami kąpielowymi (w Tajlandii
o tego typu zakup nietrudno i tanio) rezerwujemy 3 wycieczki w jednym ze stoisk
przy plaży. Zwiedzimy w ten sposób osławioną wyspę Jamesa Bonda i must -see wyspy
Phi Phi, a także poszalejemy trochę na świeżym powietrzu. Ale po kolei.
Jedne z licznych stoisk z owocami i budek z informatorami turystycznymi / tuk-tuk |
Tego dnia z chęci zaopatrzenia się w stroje na plażę czy inne
kapelusze chodzimy po okolicznych stoiskach, a w końcu w celu porównania cen
jedziemy lokalnym autobusem do Phuket Town.
#Autobusy
O autobus pytamy w recepcji, dostajemy skąpe wyjaśnienie, że owszem,
autobus jest, ale lepiej taxi lub tuk-tukiem, ale jak już się upieramy na ten
autobus (upieramy się), to powinnyśmy pójść w tamtym kierunku (recepcjonistka
zakreśla potężny obszar na mapie wyspy) i tam spytać o dokładniejsze
informacje. Idziemy, jakieś 3 razy słyszymy, że jesteśmy piękne (za to można
pokochać Azję) i pytanie skąd jesteśmy, jakieś 5 razy odmawiamy wzięcia
tuk-tuka (a za to Azję można znienawidzić). Po dotarciu we wskazane okolice
rozglądamy się bezradnie. Pytamy o autobus po czym nagle zapytany krzyczy, że autobus
nadjeżdża. Biegniemy jak chore żeby machając rękami złapać automobil (żadnego
znaku, że w tym miejscu znajduje się przystanek autobusowy). Autobus nie
posiada szyb w oknach, więc jedziemy do miasta z przyjemnym wietrzykiem
owiewającym twarze (Mordor Tajlandii nie odpuszcza).
Koszt autobusu wynosi 30 baht. Po drodze rozglądamy się po okolicy.
Przy plaży Patong dominują sklepy z odzieżą, budki z jedzeniem, restauracje i
sklepy z pamiątkami. Później krajobraz zmienia się, więcej przestrzeni zajmują
same drzewa i domki mieszkalne. Mniejsze knajpy z niedrogim głównie tajskim
jedzeniem jednak nie znikają, tak samo jak i wszechobecne skutery. Wypożyczenie
skutera na jeden dzień to koszt 300 bahtów i stanowi on chyba najpopularniejszy
ze środków transportu. A jeżdżą wszyscy: od Tajów po obcokrajowców, starsi i
młodsi. Po około 30 minutach wysiadamy w centrum ‘miasta’(o dotarciu na miejsce
informuje nas poproszony o pomoc Taj). Niestety, miasto okazuje się być kilkoma
ulicami pełnymi tego, co znaleźć można w naszej okolicy, a nawet wydaje mi się,
że przy plaży miejsc do spędzenia czasu jest więcej (wiadomo, odczucia turystki).
Idąc do jednego z dwóch znajdujących się na mapie centrum handlowego
postanawiamy nieco wykorzystać nagabującego nas o taxi Taja i wypytujemy o
‘miasto’. Starszy pan wyśmiewa nas mówiąc, że turyści przyjeżdżają tu wyłącznie
po pamiątki (których kupnem zainteresowane nie jesteśmy) oraz że w centrum nie
znajdziemy żadnych strojów kąpielowych i warto pójść do drugiego z nich, które
znajduje się, notabene, ok.3km w przeciwnym do obranego przez nas kierunku
(oczywiście z tego powodu warto wziąć taksówkę!). Dziękujemy i decydujemy się
jednak na zmianę drogi i krótki ‘spacer’ do centrum. Co to dla nas, 3 km?
Złapiemy trochę słońca, przy okazji przyjrzymy się ‘miastu’ bardziej, a nuż
odkryjemy coś fascynującego w nieprzemierzanych przez turystów uliczkach (naczytałam
się za dużo relacji z podróży </3)? No więc spacerujemy tak jak głupie około
dwóch godzin w ponad 30-stopniowym upale, z przystankiem na shake’i z mango i
arbuza. Pierwszy raz obserwujemy ubogi zestaw przejść dla pieszych i chodników,
oraz szaleńczą jazdę samochodów osobowych/tuk-tuków/skuterów (tak na
marginesie, w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny). Na końcu drogi czeka nas
największe z wyzwań, kulminacja wszystkiego – przedarcie się przez rozkopane
skrzyżowanie bez świateł, policji, pasów dla pieszych, ale za to z bogatą
liczbą czyhających na nasze życia pojazdów.
Może rzeczywiście lepiej byłoby zaopatrzyć się w skuter... Wszechobecne skutery i 7-eleven |
jadłabym |
Centrum jak centrum. Podobne do Pasażu Grunwaldzkiego minus
jakiekolwiek sklepy na naszą kieszeń (czyt. w ciągu kilkunastu godzin zdążyłyśmy
przerzucić się na ceny z przyulicznych sklepów, w których o tanie ubrania
nietrudno. Gorzej z jakością). Kończymy jak to zazwyczaj bywa w naszym
przypadku: nic, po co przyszłyśmy niekupione, ale za to kosztujemy lokalne
smaki: smażone makarony i owocowe desery.
Powrót do hotelu dostarcza nowych wrażeń. Po powrotnym przebiegnięciu
przez liczne jezdnie dostajemy się do miejsca, z którego widziałyśmy
odjeżdżający autobus. O dziwo, tabliczka z narysowanym autobusem jest. Już nie
dziwi nas za to brak jakichkolwiek napisów dodatkowych na niej. W końcu kto
zawraca sobie głowę tym, jaki autobus przyjedzie, dokąd Cię zawiezie i innymi
nieistotnymi informacjami.
Od osoby na przystanku (zagraniczna) dowiadujemy się tylko, że
autobusy kursują co ok.30min (Spoko, brakuje tylko informacji dokąd..). Wiemy
też, że kursują do godziny 5-ej po południu. Po kolejnych upalnych, ciągnących
się w nieskończoność 25minutach nadjeżdża autobus, na którym napis głosi, że dotrzemy
nim do plaż Karon i Kata, w okolicy których znajdują się dwa punkty widokowe.
sytuacja już opanowana, pośrodku Ławeczka Grozy |
Autobus to zabudowana paka bez drzwi i ponownie – szyb w oknach.
Ciśniemy się wszyscy na trzech ławeczkach ustawionych wzdłuż pojazdu (ta
pośrodku nie jest w żaden sposób przytwierdzona do podłoża, więc przy okazji
wszelkich zakrętów łatwo o stany przedzawałowe). W środku głównie turyści, ale
razem z nami jadą też tajska uczennica (bo w mundurku szkolnym) i kilku lokalów
w podeszłym wieku. Z innymi turystami wymieniamy porozumiewawcze uśmieszki
podczas co bardziej ekscytujących momentów jazdy (za zakręcie komuś spada torebka,
łapiemy spadające z ławeczek osoby itp.). Choć autobus (można tak to nazwać?)
wydaje się być zapchany po brzegi, przyzwyczajeni do podobnych sytuacji Tajowie
dosiadają się łapiąc poręczy i lokując na schodkach z tyłu pojazdu. Jazda
przednia.
#Wielki Budda
Czy to już Kata Beach? Nikt nie wie. Gdy kierowca zatrzymuje się i
zbiera opłaty za przejazd (ciekawe co z tymi, którzy wysiedli wcześniej??)
pytamy czy to już Kata? Machnięcie ręką. Jedziemy dalej. Śledzimy mapę, przy
drogach pojawiają się tablice z napisem Karon. Analiza mapy, po Karon powinna
być Kata, a jedziemy wzdłuż wybrzeża. Kierowca z przodu krzyczy coś po tajsku,
zdaje się, że do nas. Wysiadamy, jakaś mapka przy drodze ogłasza, że owszem,
jesteśmy w Kata, ale miejsce, w którym się znajdujemy już na mapie zaznaczone
nie jest. Magia.
Pytamy w sklepie o drogę do Wielkiego Buddy. Skutery mamy? Nie mamy.
Na piechotę za daleko. Podpytujemy innych, informacja zostaje potwierdzona.
Kolejnych kilku kilometrów w kurzu i pocie fundować sobie nie chcemy, a już
zwłaszcza pod górkę. Decydujemy się na wzięcie tuk-tuka. Kierowca ustala cenę
na 1400 baht (do tej pory nie wiem czy zostałyśmy naciągnięte :D) – dojazd do
WB , godzinny postój i odwiezienie nas do Patong.
Wielki Budda / Big Buddha |
jakość tego zdjęcia oszałamia ㅠㅠ ale widok był piękny |
1 komentarze
Tekst super, tak trzymaj :)
OdpowiedzUsuńanonimowy tata