Malezja - Penang (cz.2)
Jeszcze
trochę o Penang (i jeszcze więcej zdjęć).
#Kek Lok Si
Do położonej na wzgórzu nad miastem świątyni najłatwiej dostać
się autobusem. Słynący z pięknej 30-metrowej pagody kompleks nosi miano największej
buddyjskiej świątyni w Południowo-Wschodniej Azji.
Od
przystanku autobusowego droga pnie się ostro w górę. Wchodzimy po mokrych
schodach oraz kluczymy wśród ustawionych przy drodze budach sprzedających
głównie letnią tania odzież i pierwsze pamiątki. W połowie drogi mijamy
sadzawkę z dużą liczbą pływających w niej żółwi.
W sumie to o wyglądzie świątyni nie ma co się zbytnio rozpisywać. Zdjęcia mówią same za siebie. Napiszę tylko, że kompleks wywarł na mnie niesamowite wrażenie dzięki ogromnej liczbie płaskorzeźb, figurek, malowideł, a nawet... kwiatów, po prostu. Znowu ta 'atmosfera świątyni' - mimo dość sporej liczby zwiedzających piękno budowli, szum płynącej wody oraz cała roślinność miejsca naprawdę wycisza i uspokaja.
Jak wspomniałam, na terenie świątyni jest bardzo kolorowo, widać też wiele figur zwierząt.
Jak widać 'podwórko' przed pagodą dosłownie tonie w zieleni. (Ja tonę w kałużach po deszczu i po raz kolejny przeklinam się za założenie białych trampków, na których widnieją doskonale widoczne ciemne plamy z błota.)
Bardzo naturalna poza (NAPRAWDĘ poprawiałam kapelusz, a nie mam lepszego zdjęcia) plus zestaw: ubłocone trampki, sportowe spodenki i kapelusz z szerokim rondem |
Czas wejść na pagodę (ku mojej małej rozpaczy okazuje się, że jest to dozwolone). Kręte schody stopniowo prowadzą nas na górę - jest możliwość zatrzymania się po takich 15-20. stopniach i wyjrzenia na zewnątrz. Ja z 'przyjemności' tej korzystam za każdym razem z coraz szybciej bijącym sercem. Niby nie tak wysoko, ale czasem wyobraźnia działa na naszą niekorzyść, a miejsce do przechadzek na konkretnych 'piętrach' jest wąskie. Podczas każdego postoju robię za dobrą koleżankę i odrywam ręce od ściany żeby zrobić N. kilka zdjęć. Kiedy już myślę, że to już koniec wspinaczki (schody między piętrami zawsze znajdują się po przeciwnej stronie) N. z szatańskim uśmiechem (no dobra, nie było żadnego uśmiechu) woła mnie do kolejnych schodków lub prosi o zdjęcie.
Ze szczytu pagody obserwujemy następny punkt programu, miejsce z posągiem Kuan Yin, bogini litości i miłosierdzia |
Z pagody
przechodzimy do innej części świątyni, obejrzeć wspomniany posąg bogini Kuan
Yin. Po drodze zatrzymujemy się przy drzewku ozdobionym kolorowymi tasiemkami.
Po zbliżeniu się okazuje się, że po uiszczeniu opłaty w postaci 1RM możemy
wybrać kolorową wstążkę i zawiesić ją na szczęście na drzewku. A opcji jest
wiele - świetne wyniki w nauce, udany związek, kultywowanie ducha, a dla
bardziej chciwych 'szczęście we wszystkim'. Mnie znowu musi coś rozśmieszyć w
świątyni, w której powinnam zachować powagę na twarzy. Tym razem są to wstążki
z wizerunkiem (przecieram ze zdumieniem oczy) myszki Mickey oraz...księżniczek
Disneya.
Teraz wystarczy
przedrzeć się przez ogrom kramów z pamiątkami i kupić bilet na kolejkę, która
zabierze nas w okolice posągu.
Zaczyna się niewinnie: wachlarze...
...figurki z Buddą...
...a im dalej człowiek się zagłębia w półki tym dziwniejsze pamiątki znajduje...
Z ulgą uwalniam się od stoisk z przedmiotami powyżej i bierzemy kolejkę na górę.
N. łapie mnie na robieniu poniższych zdjęć |
Co robi tu ten kaczor Donald? |
...i Minnie Mouse?! |
Te ławeczki! |
'Weź Lewandowska..ugh..no schudłabyś..' |
Ze świątyni
wracamy do miasta na piechotę. Zaraz przed ‘startem’ robimy sobie przerwę na
sok z trzciny cukrowej (dostępna również woda kokosowa). Starszy pan wyciąga z
wiadra kilka łodyg rośliny i przepuszczając przez maszynę za stoiskiem uwalnia
z niej sok. Po dodaniu lodu nie odchodziłybyśmy od stoiska.
Idąc do miasta, zauważamy coś dziwnego. Przynajmniej dla
nas. Na ulicach trudno dopatrywać się spacerowiczów – kto nie korzysta z
transportu miejskiego lub nie porusza się własnym samochodem wybiera skuter,
który ponoć łatwo tu wypożyczyć nawet osobom bez prawa jazdy (nie sprawdziłam,
czego do tej pory żałuję). Naprawdę, w ciągu dwóch godzin widzimy jedynie dwie
osoby poruszające się na piechotę i również są to turyści. Ponadto na ulicy nie
widać również... chodników. Może to ich brak jest sprawcą fenomenu. Lub na
odwrót.
Wracając jednak do skuterów. Ich widok, a raczej ludzi na
nich, rodzi pytanie: dlaczego w Malezji jeździ się z kurtką założoną tył na
przód? Zauważyłyśmy to już w Kuala Lumpur, w drodze z Kek Lok Si zauważamy
kolejne takie osoby. Jedzie taka i patrzy się na dwie dziewuchy wytrwale idące
przy brzegu drogi i podnosi brwi ze zdumienia. My za to otwieramy szeroko oczy
na jego założoną do tyłu kurtkę.
#Tamar Negara Pulau
Pinang
Nieprzygotowane na wypad do Tamar Negara, największego Parku
Narodowego Malezji, decydujemy się zajrzeć i pospacerować po mini wersji parku –
Tamar Negara Pulau Pinang, znajdującego się w północno-zachodniej części wyspy.
Oglądamy mapę przy wejściu. W parku dostępnych jest kilka
ścieżek: niektóre prowadzą do bardziej ‘dzikich’ rejonów parku, jedna ciągnie
się wzdłuż morza i prowadzi do Monkey Beach oraz latarni morskiej. Bez namysłu
decydujemy się na tę ostatnią. Latarni nie dane nam jednak będzie zobaczyć.
Początek drogi to wyłożona płytami ścieżka, która może
trochę rozzuchwalić co poniektórych. Z czasem jednak droga staje się bardziej
uciążliwa, towarzyszą jej mocne spadki terenu i trzeba posiłkować się wszelkimi
korzeniami drzew, zwisającymi gałęziami czy pomocną dłonią partnera. Na prawo
słychać jednak nieustanny szum fal i śpiew ptaków, od czasu do czasu można zrobić
sobie odpoczynek i popatrzeć na wodę i to, przynajmniej według mnie,
rekompensuje wszystko.
W sumie trasa trwa niewiele, bo około 2 godzin. Pierwszy
dłuższy postój zaliczamy na mylnie określonej mianem ‘Monkey Beach’ plaży.
Rozkojarzone rozglądamy się wkoło. Ani małp, ani ludzi! Są za to huśtawki na
długim sznurze zwisające z największego drzewa. Dochodzi do tego, że uznajemy,
że nazwa plaży ma za zadanie zachęcić ludzi do huśtania się na nich jak małpy.
Cóż.
Do Monkey Beach docieramy po następnych dwóch kilometrach.
Sama plaża nie jest jednak jedną z tych, które można by umieścić w broszurze
turystycznej. Jest dość brudno, nikt nie serwuje hot-dogów czy nawet lodów,
plaża jest mała i do tego można zostać sterroryzowanym przez małpę (nie
żartuję!). Zamawiamy rybę, kokosa oraz sprite w jednej z budek (w tym czasie
jedna z małp zakrada się do przybytku i ucieka z puszką coli) oraz zamieniamy
kilka zdań ze sprzedawcą. Okazuje się, że wszyscy prowadzący na plaży
jakikolwiek interes (budka z jedzeniem, wynajem skuterów wodnych, przewóz
łodzią) to ludzie żyjący zaraz przy plaży. Nie widzę jednak żadnych okolicznych
domostw.
- Dlaczego nic nie zamówiłaś? - N. pałaszuje swoją grillowaną
rybę.
Rzucam szybkie spojrzenie na małpę siedzącą na belce tuż za
naszymi głowami i chciwie patrzącą na jedzącą N. i wyobraża sobie ją skaczącą
na moją głowę gdybym tylko zabrała się do jedzenia.
- Nie jestem głodna - odpowiadam, czując burczenie w żołądku.
Czasem niektóre przekonania są silniejsze od zdrowego
rozsądku.
Po posiłku nadchodzi czas na podjęcie wędrówki, przy końcu
plaży widzimy jednak znak informujący, że na latarnię wejść można tylko do
godziny 3-ej po południu. Sprawdzamy czas: 2.47. Przeklinamy swoje zaniedbanie.
- Można się stąd dostać łodzią do wejścia do parku?
- Wejścia? Tak. – zaczepiony mężczyzna wydaje się czuć nieco
niekomfortowo
- Za ile? – dopytuje N.
- Hm.. tak, wejście ok – odpowiada nerwowo zapytany.
Czuję się nieswojo. Ciężko jest mi wymuszać na nieznajomych
rozmowę po angielsku i to w jego własnym kraju. Rzucam spojrzenie wzdłuż plaży.
Osób oferujących przejazd łodzią do początku drogi wydaje się być więcej, można
spróbować zapytać kogoś innego..
- Ile to kosztuje? – N. zdaje się mieć mnie skrupułów ode
mnie.
- Thirty ringgits, ma’am – odpowiada inny mężczyzna, który
właśnie do nas dołączył.
- 30RM dwie osoby, tak?
- A może tak skuter? – żartem klepię siedzenie stojącej obok
nas maszyny.
- Łódź ok, skuter ok. – uśmiecha się do mnie mężczyzna.
- Co? Żartujesz, prawda?
Nie żartuje. Z trekkingowych dresów przebieramy się szybko w
szorty, zrzucamy buty, a wszystko ładujemy do specjalnego schowka na przodzie
maszyny. Wskakuję za kierownicę zanim N. zdąży otworzyć usta. W tej kwestii
rozumiemy się bez słów.
Facet zapala silnik i krótko instruuje mnie jak jechać.
Rączka z gazem i przycisk stop. Czy może być coś łatwiejszego? Lokujemy się
wygodnie na siedzeniu i po chwili przecinamy kolejne fale, płynąc we
wskazywanym przez mężczyznę kierunku.
....myśleliście, że to koniec mojej pisaniny? Nie będę sobą jeśli nie dorzucę jeszcze kilku zdjęć zrobionych na ulicy Georgetown. Po prostu muszę.
Ulubione. |
Queen Victoria Memorial Clock Tower |
Koniec przedstawienia. |
0 komentarze