Malezja - Cameron Highlands
Od stolicy z rozświetlonymi wieżami Petronas, poprzez
postkolonialne Georgetown aż do zielonych Cameron Highlands.
Do Cameron zwiedzających zdają się ściągać słynne plantacje herbaty i nie
ma się czemu dziwić – pokryte niskimi krzaczkami zielone wzgórza wyglądają po
prostu świetnie. W okolicy można się również wybrać na zorganizowaną wycieczkę
do lasu tropikalnego (lub tak jak my, do Mossy Forest, szczegóły niżej),
odwiedzić plantacje truskawek, farmy owadów czy motyli. Co kto lubi. My
wykupujemy wycieczkę obejmującą programem przyjazd na plantacje, zajrzenie do
farmy motyli oraz krótki spacer po Mossy Forest.
tak |
tak |
NIE. |
#plantacje
Na Boh Tea Estate. Przy okazji dowiaduję się, że BOH to akronim słów 'Best Of Highlands'. |
Pada na plantacje Boh Tea Estate (BOH to
największy producent herbaty w Malezji ) po drodze na szczyt Gunung Brinchang. Przewodnik
zatrzymuje samochód (taki land rover co wygląda jakby go wypożyczyli z planu
filmu o safari), dostajemy czas na zrobienie zdjęć. Później zbieramy się (jest
nas tylko 8 osób) i słuchamy krótkiego wykładu przewodnika na temat plantacji –
jak kiedyś prowadzono zbiory, jak zmechanizowano proces, że obecnie z liści
wytwarza się tylko herbatę czarną i zapachową oraz wiele innych. Szczególnie
zapamiętuję to, że drzewka herbaty muszę być podcinane żeby nie urosły do
rozmiarów drzew (na tamtejszej plantacji robi się to co trzy lata, w przeciwnym
razie liście nie będą się nadawały do obróbki). A myślałam, że one takie
karłowate z natury..
#Mossy Forest
Wieża na Gunung Brinchang |
Startujemy z drugiego
najwyższego punktu Cameron Highlands – Gunung Brinchang (2032m). Tak na
marginesie – podoba mi się powietrze na tych wysokościach. W KL i Georgetown dokuczało nam gorąco: tu nie musimy
się o to martwić choć później zmiana wysokości przy wyjeździe również da nam
się we znaki. No ale tego. Mossy Forest.
Zgodnie z nazwą drzewa w tym lesie pokryte są mchem. Pasożyt ten kradnie
drogocenne dla drzew składniki odżywcze przez co same drzewa stają się słabe i
nawet zostaliśmy ostrzeżeni przed chwytaniem gałęzi jako pomoc podczas
wędrówki. W las nie zagłębialiśmy się daleko. Głównie słuchaliśmy przewodnika
opowiadającego o przyrodzie miejsca. Nazw interesujących mnie kwiatów czy drzew
jednak nie zapamiętałam – kolejny epizod motywujący do dalszej nauki
angielskiego.
Owoc miał ze mną na
pieńku od Tajlandii. Kupione wtedy ciastka z zapartym tchem otwierałam w
akademiku. Chwilę później oddech wstrzymywałam świadomie, biegnąc szybko przez
pokój żeby otworzyć okno.
Durian nosi
(zaszczytne?) miano najbardziej śmierdzącego owocu świata z czym trudno się nie
zgodzić. To z powodu jego... specyficznego zapachu wnoszenie go do środków
komunikacji miejskiej czy przewożenie samolotem jest niedozwolone. Mnie
oczywiście lekcja z ciastkami (jedyne ciastka, które w życiu wyrzuciłam tak na
marginesie) niewiele nauczyła i postanowiłam dać durianowi jeszcze jedną
szansę.
I znowu sobie pluć w
brodę.
Pada na ‘czysty’ owoc.
Żadne tam lody czy ciastka, dawać mi tu prawdziwy owoc! Przezornie kupujemy
jednak z N. paczkę innych owoców. Po namyśle dorzucam jeszcze kawę. Kawy nigdy
za wiele.
Wystarcza nam jeden
gryz. Mi, bo N. odważnie bierze kolejny. Chyba żeby upewnić się, że durian
smakuje jak zupa cebulowa. Naprawdę nie
znajduję innych słów żeby określić jego smak. Co tam smak! Prawdziwy Polak
cebuli się nie boi, ale ten zapach potrafi zwalić z nóg. Koniec z durianem.
Przegryzając przykre doświadczenie świeżym mango postanawiam już zawsze unikać
tego owocu.
0 komentarze